Łączna liczba wyświetleń

środa, 31 stycznia 2018

Sentymentalne wspomnienie i złamane pazury.

Z Nowym Rokiem trafiają mi się coraz większe wyzwania. Wcześniej był wielki fotel, o którym pisałam tutaj, a teraz rzeźbiony stół. Jest to szczególnie bliski mi egzemplarz. Pożyczałam go na moje wesele i był wykorzystany jako wiejski stół. To zdjęcie z moje albumu. Jakoś tak się złożyło, że w sumie to nam wyszła cała izba ludowa :-)


Teraz poproszono mnie, abym zajęła się tym stołem i przywróciła mu dawny blask. Przyznam szczerze, że nie sądziłam na co się piszę i z czym przyjdzie mi się zmierzyć. 


Na pierwszy rzut oka nie było aż tak źle, jak się później  okazało.


Największy problem był z blatem. Praktycznie cały fornir odchodził. Do tego liczne dziury po kornikach.




Zarysowania i przypalenia.


 Kolejny spory ubytek był w jednej z nóg. Kawałek rzeźbienia odpadł (na szczęście właściciele mieli go zachowanego). 


  A dwa tytułowe pazury rozsypały się.



Pracę jak zwykle zaczęłam od czyszczenia. Na pierwszy ogień poszedł blat. Większość forniru wystarczyło lekko ruszyć i sama odeszła. 


 To co zostało, podgrzałam opalarką i też zerwałam. 


Czyszczenie dolnej części nie było takie proste, ze względu na ornamenty w drewnie. Używałam zmywacza starych powłok 3V3 i wełny stalowej.



Wstępne czyszczenie było konieczne, aby przejść do następnego etapu.


Teraz mogłam wyzbyć się wszystkich drewnolubnych żyjątek. W tym celu wykorzystałam permetrynę. Lepiej wsiąka w oczyszczone drewno.



Następnie całość owinęłam szczelnie folią.  




Gdy stół odstał swoje, mogłam zabrać się za wszystkie niezbędne naprawy. Klejenia nie było końca. 



 Ponieważ nogi się rozchodziły, musiałam je najpierw rozmontować, a następnie posklejać. 







Niestety przechodząc do blatów okazało się, że również czeka mnie masa klejenia. Warstwa spod forniru też odchodziła.



Podpięłam się pod męża ciężarki i zrobiłam z nich prasę :-)



Dodatkowo musiałam wymienić deskę spod blatów, nie nadawała się już, aby ją ratować. Korniki swoje zrobiły. 



Później przyszła kolej na fornirowanie. Pełna werwy i entuzjazmu zakupiłam nowiutki dębowy fornir.


 Kupiłam  klej skórny ( bo właśnie na taki przykleja się fornir).



Pani w sklepie poleciła mi mielony, bo szybciej się rozpuszcza.



Najpierw trzeba go namoczyć w wodzie.



 Następnie podgrzewać w kąpieli wodnej, czyli garnek w garnek a między nimi woda. Trzeba uważać, żeby nie zagotować kleju.


Fornir musi być wcześniej namoczony. Smarujemy klejem zarówno podłoże jak i kolejne pasy forniru. No i kleimy. 
I tu biorę głęboki wdech na wspomnienie o tym. Kurcze, albo ja jestem jakaś mało sprytna, albo to jest naprawdę takie trudne. 



 Ale na szczęście w najbliższym czasie nie muszę robić pierogów, bo mój kuchenny wałek poszedł na stracenie. Powinnam to równać wałkiem gumowym, jednak nie miałam takiego pod ręką.


 Gdy uporałam się w pewnym stopniu z blatami, przyszła kolej na dorobienie pazurów. Pierwszy zamysł był taki, że pojadę z tym do jakiegoś rzeźbiarza, żeby mi je dorobił. Druga myśl była taka, że przecież mogę sama spróbować. Jak nie wyjdzie to zawsze można poprosić o pomoc.




Sama jestem zdziwiona, że mi się to udało.



Gdy wszystko było gotowe, nogi i blaty zabejcowałam, a na koniec pomalowałam lakierem jachtowym.




Tak wygląda teraz.



Nie wiem ja Wy, ala ja jestem nim zauroczona.



Mam nadzieję, że będzie służył jeszcze przez wiele lat.




niedziela, 7 stycznia 2018

Wielki sprężynowiec czyli moje największe wyzwanie

Pewnego dnia na moje podwórko podjechał samochód z upchanym fotelem w bagażniku. Właściciel przywiózł go do renowacji. Niby nic takiego, fotel jak fotel. Nasza znajomość niestety nie zaczęła się pomyślnie. Fotel zablokował się w bagażniku i nie mogliśmy go w żaden sposób wyciągnąć. W końcu utknął tak, że nie dało rady go wepchnąć z powrotem, ani wyciągnąć całkowicie. Uratował nas chyba optymizm i rozbrajający śmiech właściciela. Po długiej walce w końcu się udało i takie oto cudo stanęło na podjeździe. 


Normalnie obraz nędzy i rozpaczy.




 Chyba najgorszy przypadek, jaki do tej pory trafił w moje ręce. 


Pierwszą warstwę postanowiłam ściągnąć już na zewnątrz. Zanim wniosłam ten skarb do mojej pracowni. 


 I w takim stanie miał stać i czekać na swoją kolej. Moje plany niestety po pierwszym dniu legły w gruzach. W mojej pracowni zaczął unosić się okropny zapach stęchlizny i czego tam jeszcze. Nie mogłam tego znieść i postanowiłam wywalić całe wnętrzności. 


Cały fotel był na sprężynach.  18 sztuk na oparciu i 16 na siedzisku.



Żeby tego było mało, sprężyny były nawet na podłokietnikach.


I tak wyrywałam, rozbrajałam i czyściłam. Wtedy też założyłam, że nie odnowię tego fotela tradycyjną metodą. O... w życiu nie będę się z nim mordować - pomyślałam. Gąbka, obiciówka i po robocie. No nie miałam do niego serca.


  Po wymontowaniu obrzydliwych bebechów, otrzymałam czysty drewniany stelaż. No może nie taki czysty, ale przynajmniej nie śmierdzący :-)


I właśnie w takim stanie stał i stał i stał i wreszcie się  doczekał. Pracę zaczęłam od wyciągania gwoździ. Później szlifowałam  drewniane  elementy. W trakcie tych prac, zauważyłam napisy na drewnianej konstrukcji. 


 Moje serducho zmiękło chyba na widok daty 1930r. Stwierdziałam, że napchanie w niego gąbki będzie profanacją. Zakupiłam pasy, sprężyny lejowe, trawę morską i przystąpiłam do prac. Miałam wiele obaw czy dam radę. Tak się składa, że fotel należy do mojego przyjaciela i widziałam, że jak spitolę sprawę to głowy mi nie urwie. Zawsze istniała opcja napalenia wielkiego ogniska z fotelem w roli głównej i opicia mojej porażki :-)

Najpierw posklejałam i wzmocniłam stelaż. 


Później naciągałam pasy tapicerskie na siedzisko. Tradycyjnie używano gwoździ. Ja  wykorzystałam cuda techniki, czyli taker pneumatyczny. Bardzo pomocny był również naciągacz pasów z kolcami.


Następnie etap, którego bałam się najbardziej - wiązanie sprężyn. Przyszyłam je do pasów. Z tym akurat nie było większego problemu.



Następnie wiązanie. Już dziś wiem, że nie tak prosto jest to zrobić. Trzeba uważać, żeby sprężyny się nie dotykały, sznurki żeby były naprężone i ogólnie wiele rzeczy po drodze trzeba mieć na uwadze, aby zrobić to dobrze. 



Pewnie specjaliści powiedzą, że to nie tak, że masę błędów popełniłam i takie tam. Nawet jestem w stanie to zrozumieć. Jestem jednak z siebie tak dumna, że raczej nie przyćmi to mojej euforii.


Kolejny etap to przykrycie sprężyn płótnem. Tradycyjnie powinnam użyć juty. Ja wykorzystałam białą bawełnę.



Przyszła kolej na oparcie. Etapy prac tak jak w przypadku siedziska. 

 Przeplatanka gotowa.


Czas na sprężyny z oparcia. Wzorując się na starym, robiłam nowe.







Jeszcze boczki.


Na oparcie zamiast trawy dałam gąbkę, przyznaję się bez bicia. No i mamy taką formę.



Na koniec obiciówka, gwoździe ozdobne i wreszcie finisz. 



Jak na amatora to myślę, że wyszło całkiem nieźle.


 Co sądzicie?


 Na koniec tak dla podsumowania, wersja przed i po.





 Pozdrawiam wszystkich odwiedzających i do następnego.