Z Nowym Rokiem trafiają mi się coraz większe wyzwania. Wcześniej był wielki fotel, o którym pisałam tutaj, a teraz rzeźbiony stół. Jest to szczególnie bliski mi egzemplarz. Pożyczałam go na moje wesele i był wykorzystany jako wiejski stół. To zdjęcie z moje albumu. Jakoś tak się złożyło, że w sumie to nam wyszła cała izba ludowa :-)
Teraz poproszono mnie, abym zajęła się tym stołem i przywróciła mu dawny blask. Przyznam szczerze, że nie sądziłam na co się piszę i z czym przyjdzie mi się zmierzyć.
Na pierwszy rzut oka nie było aż tak źle, jak się później okazało.
Największy problem był z blatem. Praktycznie cały fornir odchodził. Do tego liczne dziury po kornikach.
Kolejny spory ubytek był w jednej z nóg. Kawałek rzeźbienia odpadł (na szczęście właściciele mieli go zachowanego).
A dwa tytułowe pazury rozsypały się.
Pracę jak zwykle zaczęłam od czyszczenia. Na pierwszy ogień poszedł blat. Większość forniru wystarczyło lekko ruszyć i sama odeszła.
To co zostało, podgrzałam opalarką i też zerwałam.
Czyszczenie dolnej części nie było takie proste, ze względu na ornamenty w drewnie. Używałam zmywacza starych powłok 3V3 i wełny stalowej.
Wstępne czyszczenie było konieczne, aby przejść do następnego etapu.
Teraz mogłam wyzbyć się wszystkich drewnolubnych żyjątek. W tym celu wykorzystałam permetrynę. Lepiej wsiąka w oczyszczone drewno.
Następnie całość owinęłam szczelnie folią.
Gdy stół odstał swoje, mogłam zabrać się za wszystkie niezbędne naprawy. Klejenia nie było końca.
Ponieważ nogi się rozchodziły, musiałam je najpierw rozmontować, a następnie posklejać.
Niestety przechodząc do blatów okazało się, że również czeka mnie masa klejenia. Warstwa spod forniru też odchodziła.
Podpięłam się pod męża ciężarki i zrobiłam z nich prasę :-)
Dodatkowo musiałam wymienić deskę spod blatów, nie nadawała się już, aby ją ratować. Korniki swoje zrobiły.
Później przyszła kolej na fornirowanie. Pełna werwy i entuzjazmu zakupiłam nowiutki dębowy fornir.
Kupiłam klej skórny ( bo właśnie na taki przykleja się fornir).
Pani w sklepie poleciła mi mielony, bo szybciej się rozpuszcza.
Najpierw trzeba go namoczyć w wodzie.
Następnie podgrzewać w kąpieli wodnej, czyli garnek w garnek a między nimi woda. Trzeba uważać, żeby nie zagotować kleju.
Fornir musi być wcześniej namoczony. Smarujemy klejem zarówno podłoże jak i kolejne pasy forniru. No i kleimy.
I tu biorę głęboki wdech na wspomnienie o tym. Kurcze, albo ja jestem jakaś mało sprytna, albo to jest naprawdę takie trudne.
Ale na szczęście w najbliższym czasie nie muszę robić pierogów, bo mój kuchenny wałek poszedł na stracenie. Powinnam to równać wałkiem gumowym, jednak nie miałam takiego pod ręką.
Gdy uporałam się w pewnym stopniu z blatami, przyszła kolej na dorobienie pazurów. Pierwszy zamysł był taki, że pojadę z tym do jakiegoś rzeźbiarza, żeby mi je dorobił. Druga myśl była taka, że przecież mogę sama spróbować. Jak nie wyjdzie to zawsze można poprosić o pomoc.
Sama jestem zdziwiona, że mi się to udało.
Gdy wszystko było gotowe, nogi i blaty zabejcowałam, a na koniec pomalowałam lakierem jachtowym.
Tak wygląda teraz.
Nie wiem ja Wy, ala ja jestem nim zauroczona.
Mam nadzieję, że będzie służył jeszcze przez wiele lat.
A dwa tytułowe pazury rozsypały się.
Pracę jak zwykle zaczęłam od czyszczenia. Na pierwszy ogień poszedł blat. Większość forniru wystarczyło lekko ruszyć i sama odeszła.
To co zostało, podgrzałam opalarką i też zerwałam.
Czyszczenie dolnej części nie było takie proste, ze względu na ornamenty w drewnie. Używałam zmywacza starych powłok 3V3 i wełny stalowej.
Wstępne czyszczenie było konieczne, aby przejść do następnego etapu.
Teraz mogłam wyzbyć się wszystkich drewnolubnych żyjątek. W tym celu wykorzystałam permetrynę. Lepiej wsiąka w oczyszczone drewno.
Następnie całość owinęłam szczelnie folią.
Gdy stół odstał swoje, mogłam zabrać się za wszystkie niezbędne naprawy. Klejenia nie było końca.
Ponieważ nogi się rozchodziły, musiałam je najpierw rozmontować, a następnie posklejać.
Niestety przechodząc do blatów okazało się, że również czeka mnie masa klejenia. Warstwa spod forniru też odchodziła.
Podpięłam się pod męża ciężarki i zrobiłam z nich prasę :-)
Dodatkowo musiałam wymienić deskę spod blatów, nie nadawała się już, aby ją ratować. Korniki swoje zrobiły.
Później przyszła kolej na fornirowanie. Pełna werwy i entuzjazmu zakupiłam nowiutki dębowy fornir.
Kupiłam klej skórny ( bo właśnie na taki przykleja się fornir).
Pani w sklepie poleciła mi mielony, bo szybciej się rozpuszcza.
Najpierw trzeba go namoczyć w wodzie.
Następnie podgrzewać w kąpieli wodnej, czyli garnek w garnek a między nimi woda. Trzeba uważać, żeby nie zagotować kleju.
Fornir musi być wcześniej namoczony. Smarujemy klejem zarówno podłoże jak i kolejne pasy forniru. No i kleimy.
I tu biorę głęboki wdech na wspomnienie o tym. Kurcze, albo ja jestem jakaś mało sprytna, albo to jest naprawdę takie trudne.
Ale na szczęście w najbliższym czasie nie muszę robić pierogów, bo mój kuchenny wałek poszedł na stracenie. Powinnam to równać wałkiem gumowym, jednak nie miałam takiego pod ręką.
Gdy uporałam się w pewnym stopniu z blatami, przyszła kolej na dorobienie pazurów. Pierwszy zamysł był taki, że pojadę z tym do jakiegoś rzeźbiarza, żeby mi je dorobił. Druga myśl była taka, że przecież mogę sama spróbować. Jak nie wyjdzie to zawsze można poprosić o pomoc.
Sama jestem zdziwiona, że mi się to udało.
Gdy wszystko było gotowe, nogi i blaty zabejcowałam, a na koniec pomalowałam lakierem jachtowym.
Tak wygląda teraz.
Nie wiem ja Wy, ala ja jestem nim zauroczona.
Mam nadzieję, że będzie służył jeszcze przez wiele lat.