Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 30 kwietnia 2017

Krzesła i farby kredowe


Przy biurku i przy stole, od taboretów ja krzesła wolę.


Jakiś czas temu, w mojej ulubionej kopalni skarbów w Małczu, stały piękne ludwikowskie krzesełka. Niestety były tylko dwa, ale i tak postanowiłam je kupić. Od razu widziałam w nich potencjał i wiedziałam, że będzie z nich coś extra. W dniu zakupu wyglądały tak jak na zdjęciu poniżej.



 Akurat na nich postanowiłam przetestować farby kredowe, które wszyscy tak zachwalali. Nie jest to tani interes w porównaniu z farbami akrylowymi, ale efekt, w moim odczuciu, wart jest tej ceny. Tak dla wyjaśnienia, litrowa puszka farby akrylowej to wydatek rzędu dwudziestu paru złotych, natomiast kredówka kosztuje około stu złotych. Do tego dochodzi wosk, którym trzeba zabezpieczyć farbę kredową.



Plus dla farb kredowych jest taki, że nie trzeba wcześniej czyścić podłoża. Wystarczy tylko odtłuścić powierzchnię i można działać. Farba jest gęsta i tym samym bardzo wydajna. Świetnie przylega do malowanej powierzchni i nie trzeba jakoś specjalnie przykładać się do tego. Dla ułatwienia malowania można ją rozcieńczyć wodą.  Powierzchnia po kredówce jest fajna w dotyku, taka jedwabista. Z utrzymaniem czystości też nie ma problemu. Po zawoskowaniu można ją bez problemów czyścić i nic się nie dzieje. 


Po malowaniu krzeseł przyszła kolej na obicie siedziska. Wybrałam materiał w kolorze złamanej bieli z gałązkami peonii.


Mimo tego, że efekt końcowy mnie urzekł, to przestrzeń w moim domu niestety nie jest z gumy, więc krzesełka sprzedałam. Teraz zdobią domki letniskowe gdzieś nad morzem. 


W tej samej ,,galerii" ze skarbami  znalazłam gazetnik. Nieco zniszczony, poobijany ale forma rewelacyjna.


Jego też potraktowałam farbą kredową i teraz pasuje do reszty wystroju. 


niedziela, 23 kwietnia 2017

Fotel pradziadka

Wiem, że dużo osób widziało już mój fotelik. Dziś chcę  przybliżyć jego historię.


Pochodzi z pewnego pałacu, ale nie powiem Wam dokładnie z jakiego, bo jeszcze ktoś upomni się o swoją własność . Jakimś cudem trafił do mojego pradziadku i przez wiele lat mu służył. Nie obchodzono się jednak z nim ze specjalnym pietyzmem. Po prostu, krzesło jak krzesło. W końcu był już w takim stanie, że postanowiono zrobić z niego opał. Zdążyłam w ostatniej chwili. Wyciągnęłam go z komórki na węgiel. Popękany, bez siedziska, zmalowany brązową emaliom i w opłakanym stanie. 



Najbardziej obawiałam się o popękane elementy. Nie wiedziałam czy dam radę je posklejać, tym bardziej, że drewno w ogóle nie chciało się poddać. 




Za pomocą zacisków stolarskich i kleju Rakoll, jakoś to posklejałam. Później przyszeczas na szpachlowanie, a następnie czyszczenie. 


W oryginale nie ma tapicerki na oparciu, tylko wyprofilowane drewno. Ja postanowiłam jednak dołożyć trochę od siebie. Wyposażyłam go w gąbkę, i tym sposobem zrobił się wygodniejszy. Klasy dodały gwoździe ozdobne, które zasłoniły zszywki od takera.


Jak widać klejenie i szpachlowanie nie wyszło tak źle. Nie jest idealnie, ale nie rzuca się to w oczy.

  
Ponieważ lubię podkreślać drobne elementy, wszystkie śruby pomalowałam złotą farbą.


Fotel pięknie zgrał się stylistycznie ze stolikiem. Miałam go dużo wcześniej, ale nie eksponowałam nigdzie. Teraz cały komplet wita wszystkich gości, wchodzących do mojego domu.



Mogę się jeszcze pochwalić, że mój fotelik wygrał w konkursie organizowanym przez Paulę Pinkę, która ma swoją pracownie renowacyjną w Łodzi. Założyła grupę na Facebooku pod nazwą ,,babski refreszing". Tam pochwaliłam się swoją pracą, i udało się :-) 


wtorek, 18 kwietnia 2017

Kącik niemowlęcy

Dziś chcę Wam pokazać mój ulubiony komplet, nad jaki miałam przyjemność pracować. Przyznam się od razu, że w tym przedsięwzięciu pomagała mi Monika - najdokładniejsza i najbardziej cierpliwa krawcowa jaką znam. To właśnie na nią spadło całe szycie. Na zdjęciu poniżej, widać zestaw jaki udało nam się stworzyć.


Zacznijmy jednak od początku. Najpierw w moich zbiorach pojawił się fotel. Wyglądał tak, jak na zdjęciu poniżej. 

Pracę zaczęłam od rozmontowania fotela. Później przyszła kolej na czyszczenie, malowanie, obijanie materiałem, a następnie składanie wszystkiego w całość. Poduszki uszyła Monika.


 W końcowej wersji wyszło cudo w angielskim stylu.


Następnym elementem był kosz dla noworodka. 


Tu moje zadanie polegało tylko na pomalowaniu stelaża i kosza. Z resztą musiała zmierzyć się Monika. Uszyła piękną kołderkę, baldachim, materacyk i falbanę. 


Aby dopełnić całości, Monika uszyła piękne zasłony, z tego samego materiału co baldachim. W górnej części natomiast, wszyła materiał taki jak na fotelu. Efektownie wygląda również lampka nocna. Ja pomalowałam ją na pastelowy róż, natomiast abażur to  dzieło Moniki .


W ramach podsumowania wstawiam zdjęcia ,,przed" i ,,po", aby lepiej było widać metamorfozę. 



W komplecie był jeszcze kosz na pranie, bądź zabawki i podusia serce. 
Gdybyście szukali dobrej krawcowej, to dajcie znać, bo ja wiem gdzie mieszka :-) Wiem również, że ma głowę pełną pomysłów,  jest niezwykle kreatywna, a jej konikiem są dekoracje w okna.  Poniżej na zdjęciu przykład jej pracy.

 Tak na marginesie - to moja kuchnia.

środa, 12 kwietnia 2017

Coś z niczego

Wcześniej pisałam o moich renowacjach, dlatego dzisiaj chcę Was zainspirować do działania, i pokazać, że można zrobić coś z niczego. No może nie do końca z niczego, tylko z czegoś już niepotrzebnego. 
Dziś na tapecie mała trampolina. Trochę zardzewiała, bez osłonki na sprężyny, i bez kilku nóżek. Ponieważ ja nic nie marnuję, postanowiłam ją jakoś przerobić. Zmieniłam jej  funkcję. Teraz jest huśtawką, lub jak kto woli, bujanym namiotem.


 
Na początku zamysł był trochę inny, bo płótna miały się układać w trójkąt (jak wigwam). Później wymyśliłam, że wykorzystam gwintowane pręty, które wystają na belce konstrukcyjnej naszego domu. Pręty są dwa, więc obydwa chciałam zaangażować do mojego dzieła. W rezultacie wyszło nawet lepiej, bo przy takim rozwiązaniu jest więcej miejsca w środku. Poza tym huśtawka jest bardziej wytrzymała. Na wystające gwinty wkręciłam metalowe uchwyty, takie jak widać na zdjęciu poniżej. Na nich, za pomocą karabińczyków wieszam huśtawkę. Rozwiązanie jest o tyle dobre, że w każdej chwili mogę wszystko zdjąć.


Niestety pośpieszyłam się trochę z wycinaniem formy, i kiedy zmieniła mi się koncepcja, musiałam podoszywać trochę materiałów do tych tworzących trójkąt. Nie wygląda to może tak rewelacyjnie jakbym chciała, ale co tam, jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza.


Żeby było ciekawiej i weselej, to postanowiłam zrobić okienko. Wszyłam kawałek sztywnego tiulu, ale z możliwością zasłaniania. Dzieciom bardzo się podoba mój pomysł, a to przecież najważniejsze.


Trampolina wisi na linkach, które przypalałam na końcach, bo się rozplatały. Zamiast wiązać supły, użyłam zacisków. Tak jest bezpieczniej, praktyczniej, no i estetyczniej.


Od środka w materiale zrobiłam tunele, przez które przeciągnęłam linki. Widać je tylko w górnej części.


Żeby było wygodnie siedzieć i żeby sprężyny nie upijały, to z małej dziecięcej kołderki wycięłam koło wielkości trampoliny. Na to, z małego polarowego kocyka coś ala narzutę. Od spodu wszyłam gumki, żeby naciągnąć całość na trampolinę.


Niestety nie miałam czasu wszyć suwaka, aby można było namiot zamknąć. W planach jednak jest. Może jak będzie płótno zdjęte do prania (bo jest taka możliwość), to wtedy się zmobilizuję.


niedziela, 9 kwietnia 2017

Historia pewnego Ludwika

Dawno dawno temu, a może nie tak dawno, zobaczyłam pięknego Ludwika. Od razu poczułam motyle w brzuchu i wiedziałam, że coś z tego będzie.  Myślę, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. Co prawda Ludwiczek miał złamaną nogę i sporo uszczerbków w swoim wyglądzie, ale co tam, przecież mądrzy ludzie mówią, że liczy się wnętrze. 
Żeby nie było - nie zaprosiłam go od razu do domu, musiał troszkę, ale to naprawdę troszkę poczekać (no może jakieś trzy dni). Gdy już dotarł do mnie, to zaczęłam się zastanawiać, co ja mam dalej z tym robić.

Niestety nie mam zdjęć jak wyglądał, gdy zagościł w moich progach. Mogę Wam tylko powiedzieć, że miał wybite szyby i połamane szprosy w górnej części. Na dłuższy czas trafił do mojej graciarni dumnie nazywanej ,, pracownią". Stał tam i nabierał mocy prawnej. Nie miałam na niego pomysłu, ani przeznaczenia. Gdy jednak okazało się, że nasza rodzinka się powiększy, postanowiłam zrobić z niego szafkę dla mojego maluszka. 
Zamiast szyb wstawiłam materiał, aby nie było widać rzeczy jakie mam w środku.  Ponieważ szprosy miały delikatne,  rzeźbienia nie potrafiłam dorobić takich samych, bądź podobnych dlatego zrezygnowałam z nich.  Myślę, że na urodzie bardzo nie stracił.
 

Jako wypełnienie drzwiczek użyłam gładkiego płótna i doszyłam haftowane kwiaty, które były wykorzystane przy jakimś lambrekinie. Żeby dużo nie inwestować, to materiały kupiłam oczywiście w ciucholandzie. ;)
 

W szufladach i drzwiczkach wymieniłam uchwyty, które pomalowałam farbą  do drewna  i metalu firmy Beckers.



Materiał w drzwiczkach przyczepiłam za pomocą takera. Aby nie było widać zszywek, okleiłam je taśmą atłasową. Rewelacyjnie sprawdził się zwykły klej biurowy typu Magic.


Wykorzystując jakieś resztki materiałów, uszyłam literki z imieniem nad łóżeczko. Do tego kokardki atłasowe jako wieszaczki i gotowe.


Wiem, że to mało męski mebelek, ale bez obaw, jak tylko Ignaś podrośnie wymyślę mu coś bardziej odpowiedniego. Ten dostaną siostry w spadku :-)




Ponieważ witrynka była w złym stanie zapłaciłam za nią TYLKO 70 zł. Do tego mała puszka farby akrylowej Beckers, około 35 zł. Lambrekin jakieś 3 zł. Koszt uchwytów i kluczyków też był niewielki. Za całość może wyszło jakieś 150 zł. Myślę, że to BARDZO przystępna cena jak na taki mebelek .
 




środa, 5 kwietnia 2017

Stary fotel i moje początki

Moje początki  

Ponieważ moja przygoda z renowacjami zaczęła się od pewnego fotela, to moją przygodę z blogowaniem też zacznę od niego.

Piękny i mocno wysłużony (a właściwie rozlatujący się ) fotel trafił do mojego garażu i sama nie wiedziałam czy w ogóle jest sens brać się za niego. Bidulek trzymał się jakoś w całości bo był związany linkami stalowymi. Miałam obawy czy podołam z jego naprawą, tym bardziej, że nie posiadałam żadnego doświadczenia w tej dziedzinie.   Zabrałam się za renowację z czystej ciekawości. Chciałam zobaczyć czym go wypełnili i w jakim stanie jest drewniany stelaż.

 
Trzeba przyznać, że nie wyglądało to dobrze. Gąbki już prawie nie było, ale za to trawa pełna kurzu. Tak na marginesie to dostałam takiej alergii, że powoli żałowałam tego, że go rozbroiłam.  Ale co tam jak się zaczęło to prędzej czy później trzeba to skończyć.



To ostatnie zdjęcie jakie zrobiłam przed naprawą stelaża i renowacją. Na szczęście nie musiałam walczyć ze sprężynami bo te akurat były w rewelacyjnym stanie.


Niestety nie robiłam zdjęć w trakcie prac naprawczych, które polegały przede wszystkim na wzmocnieniu stelaża. Do tego celu użyłam metalowych łączników do drewna i masę kleju ,,Rakol". Gdy uznałam, że konstrukcja jest stabilna przyszła pora na nowe gąbki i obicie. Jeśli chodzi o tapicerkę to przyznam się, że szkoda mi było wydawać pieniędzy na coś drogiego, bo nie wiedziałam czy fotel w rezultacie nie wyląduje u fachowcy. Kupiłam na allegro używane grube zasłony, które posłużyły mi jako obiciówka.

Tak prezentuje się obecnie.
 


Kolorystycznie wpasował się do reszty wystroju.

 Gdyby jakiś amator (tak jak ja) chciał się sam brać za renowacje takiego mebelka polecam igły szewskie wygięte w półokrąg. Bardzo ułatwia to szycie w miejscach trudno dostępnych. Wydatek niewielki a naprawdę warto, bo praca idzie dużo szybciej.


Ja wtedy jeszcze o nich nie wiedziałam i namęczyłam się bardzo używając zwykłej igły.  Poza tym taker w ręce i można brać się do pracy.